Czas jest nieubłagany, nie można go cofnąć, dlatego też nie powinno się go rozpamiętywać a raczej wyciągać wnioski na przyszłość. Długo, stanowczo za długo traciłam czas wracając do przeszłości, przez co żyłam jak za mgłą, bo nie dostrzegałam teraźniejszości a raczej jej chyba nie przyjmowałam, bo mnie przerastała. Często człowiek również traci cenny czas na rozmyślaniu o przyszłości, ale  nie mówię tu pozytywnym myśleniu, bardziej o powtarzaniu sobie negatywów typu "nie mam przyszłości", "nic co dobre nie jest mi pisane", "jestem skazana na porażkę" itp. Przez takie marnotrawienie czasu nie żyjemy a wegetujemy. Nie dajemy sobie szansy na coś dobrego, bo na dzień dobry zamykamy drzwi i nie podejmujemy działań, bo z góry zakładamy czarny scenariusz. Jak to powiedział Briam Tracy ( jak dobrze pamiętam, a może kogoś cytował)" stajemy się tym o czym myślisz". W moim przypadku wiele lat spędziłam w czarnych myślach, które naprawdę stoczyły mnie bardzo nisko. Wiele razy podejmowałam walkę o siebie - o to by znaleźć jakiś punkt zahaczenia czy to w życiu rodzinnym, zawodowym, czy poprawą zdrowia. Wiecznie zaczynałam różne rzeczy, wydawałam pieniądze i nie kończyłam i marnowałam wysiłki, pieniądze, czas. I nastał rok 2021 r. i znowu próbuje "powstać z kolan". Wydaje mi się, że energię mam całkiem inną niż zawsze zaczynałam, na pewno odkrycie KR ma duży wpływ.  Wydaje mi się, że wcześniej źle obierałam cel najważniejszy. Wydawało mi się, że zrzucenie balastu kg, które zdobyłam zajadając doły naprawi wszystko i będzie mi się chciało góry przenosić, że wróci harmonia w rodzinie i małżeństwie, że zbuduje na tym pewność siebie i siłę do dalszego działania. Ale rezultat był taki że chudłam, tyłam, chudłam tyłam - teraz jestem na prawdę już dobijająca do 3 cyfrowej wagi i zdaję sobie sprawę, że nie jest wesoło i powinnam z tym coś zrobić, ale jest pewien szkopuł. mam wrażenie, że to nie sama moja waga jest problemem i tym co powinno być priorytetem, ale moje jakieś wewnętrzne spełnienie zawodowe, osiągnięcie czegoś na tym szczeblu, mój rozwój osobisty, zawodowy i finansowy. Może dziwnie to brzmi, ale jeśli kończysz studia, których wcale nie chciałaś robić, a matka naciskała i nie umiałaś się postawić. Potem zamiast jak większość znajomych po studiach zrobić sobie wakacje miesięczne, czy dłuższe i np. wyjechać zagranic, idziesz 2 tygodnie po obronie magisterki na staż z bezrobocia, bo przecież trzeba pracować. Pracujesz w sumie 9 lat w budżetówce, choć nie strikte w zawodzie, no ale wydaje ci się pewny stołek. Nawiązujesz przyjaźnie, idziesz od stażysty , referenta przez następne szczeble i kończysz na kierowniczym stołku ( ten stołek, to potem stwierdziłam, że chyba byłam potrzebna jako kozioł ofiarny, by zamknąć dział) i co nagle musisz zacząć jeździć z dzieckiem 2 letnim po lekarzach, specjalistach, psychologach, logopedach itp, bo dziecko w wieku 2 lat na bilansie źle wypada a w ciągu roku diagnoza - autyzm. Z jednej strony przyjęłam tą diagnozę niby bez zająknięcia, bo i tak wiedziałam, że z dzieckiem jest coś nie tak, a potem już wiedziałam co. Wiedziałam też, że wymaga stałej terapii, by jak najwięcej wypracować jego dysfunkcje i by było mu w życiu łatwiej. Moje zaangażowanie w pracę, gdzie chodziłam spać ok 1 a wstawałam o 5.30 , jednocześnie jeżdżąc po terapiach do różnych miejsc dało mi w kość. Potem jeszcze mąż chciał zakładać swoją firmę, nie broniłam wspierałam, no ale on miał nienormowany czas pracy i nie mógł sobie odskakiwać na terapie. Dodatkowo doszła diagnoza 2 syna starszego - zespół Aspergera - i jego terapia. A moja mama jednak tego tematu nie rozumiała albo nie chciała rozumieć. Wieczne tłumaczenia prośby czy groźby nie pomagały - w końcu jak mnie nie było to się nimi opiekowała zanim chodziły do przedszkole czy też z przedszkola odbierała. Ale nie przyjmowała nic co do niej mówiłam, nawet psycholog syna z nią rozmawiała, to stwierdziła, że ja i mąż powinniśmy się leczyć. Wieczne awantury z nią, wieczne jakieś obwinianie mnie o bycie zła matką, nawet mówienie, ze powinien się nami mops zainteresować, doprowadziły do podjęcia decyzji o rezygnacji z pracy i skupieniu się na dzieciach. Fakt dużo korzyści z tego moje dzieci wyniosły jak i mój mąż, który był skupiony na prowadzeniu firmy. Początkowo 3-4 lata byłam bardzo zaangażowana w rozwój dzieci i dzięki wielu osobą ale też mojej pracy dzieci obecnie są na bardzo dobrym poziomie. Potem po tych 3- 4 latach zaczęłam odczuwać wypalenie, niedosyt, frustrację, poddanie się depresji. Noszenie żalu do męża, że nie wspierał, że mentalnie zostawił, potem też czułam się odrzucona jako kobieta, bo nie było między nami  bliskości, widocznych oznak uczuć itp. Ogromny żal do siebie, że jak mogę w ogóle coś takiego czuć, przecież dla dzieci to wszystko było i wyszli na tym dobrze. Albo przekonanie, że jestem złą matką, bo marzę o dniu czy weekendzie z dala od dzieci i jeszcze o tym przekonywała mnie moja mama. Z mamą nie miałam chyba nigdy jakiś super relacji, dałam się sterować i mimo buntu z reguły spełniałam jej wizje, jak się buntowała, to i usłyszałam, że albo jestem głupia, albo że brat jest w czymś lepszy, albo że nie mam powoli prawa głosu itp. Bardzo ciężko było mieszkać ileś lat 2 piętra niżej.

Wracając do kwestii zawodowych to muszę jeszcze zaznaczyć, że jak chciałam zrezygnować z pracy i powiedziałam o tym mężowi, to on na to "że rób jak uważasz", po czym jak zrobiłam to co uważałam przez tydzień czy dwa nie bardzo się do mnie odzywał. A ważna kwestia jest taka, że zrezygnowanie z pracy było na tyle ciężkie do przełknięcia, że musiałam chodzić psychoterapeuty, by móc jak człowiek podjąć decyzję i złożyć wypowiedzenie.

No ale jak ta historia przydługa ma się do wyznaczanych celów, do przemijającego czasu. Ano człowiek zdaje sobie sprawę, że ma potrzebę samorealizacji i spełnienia zawodowego, choć nie do końca jestem jeszcze w stanie określić co to będzie w finalnym etapie. Dlaczego, bo muszę od początku odnaleźć siebie, bo zagubiłam się, gdy spełniałam czyjeś oczekiwania, czy to mamy, czy męża czy znajomych itp. Nawet nie pamiętam i nie wiem bardzo jakie mam marzenia i próbuje je ocucić lub znaleźć nowe. Ale właśnie rozwój osobisty na dzień dzisiejszy stał się moim punktem do realizacji. A czas płynie nie ubłaganie. Mam nadzieję i mam wiarę większą w realizację mojego celu, może dlatego, że to on jest priorytetem, a nie moja waga, nad którą tak czy inaczej trzeba popracować - ale tu wprowadzam zmiany małymi kroczkami. 

Kurcze tak się rozpisałam, że już sama nie wiem, czy pisać coś o dniu dzisiejszym. Ale króciutko: Dziś dzień mniej zorganizowany i nie wszystko wyszło jakbym chciała. Ale jutro też jest dzień i następne starania. Bicza póki co nie wyciągam, ale jak będzie trzeba, kto wie hahaha.


 

Komentarze

Popularne posty